środa 14.10.2020

Zapraszamy do lektury życiorysu pani Władysławy Kondrackiej - opracowanego przez jej syna Ryszarda Kondrackiego.

Mój życiorys to kręta i wyboista droga ku wolności poprzez głód, chłód i cierpienie i tęsknotę.

Kto tego nie przeżył trudno mu jest zrozumieć ile wysiłku i trudu potrzeba by przeżyć to.....

Nazywam się Władysława Kondracka, jestem córką Szczepana i Katarzyny Grębowiec, urodziłam się 25.03.1925 r. w Przyszowie koło Stalowej Woli, gdzie mieszkałam wraz rodzicami i swoim rodzeństwem do 1934 r. W ramach przesiedlań i zagospodarowania ziem wschodnich przeprowadziliśmy się całą rodziną do osady - kolonii Julianka, pow. Toporów woj. Tarnopol, tam też ukończyłam szkołę podstawową.

10 lutego 1940 roku nad ranem obudzili nas mundurowi żołnierze rosyjscy, dostaliśmy nakaz spakowania niezbędnych rzeczy w ciągu tylko 1 godz. Załadowani na sanie rozpoczęliśmy wędrówkę naszego zesłania w głąb Rosji do miejscowości Tojma w woj. Archangielsk.

Pierwszym odcinkiem zesłania na Sybir była miejscowość Kotłas. Zapędzono nas po kilkadziesiąt osób w wagonie do pociągu towarowego i w tych nieludzkich warunkach podróżowaliśmy ok. 3 tygodni. W Kotłasie przetransportowano nas na końskie podwody /transport konny / i zamarzniętą rzeką Dwiną przewieziono nas aż pod Archangielsk m. Tojma, co trwało też około 2 tygodni. Na miejscu zakwaterowano nas w barakach gdzie były prycze tylko z desek po dwóch stronach, jak w obozach. Zakwaterowywano średnio po 10 rodzin w jednym baraku. Warunki były niegodne człowieka, do tego panował głód - brak pitnej wody, mnóstwo pluskiew i innego robactwa. Pracowaliśmy w lesie, niezależnie od warunków pogodowych przy wycince, korowaniu i spławianiu drewna rzeką Dwiną w głąb Rosji.

W czasie tworzenia Armii Polskiej przez gen. Andersa, po wybuchu wojny niemiecko-rosyjskiej, mój ojciec zgłosił się jako ochotnik do Armii i opuścił naszą 7 osobowa rodzinę. Niestety nigdy już nie zobaczyliśmy naszego ojca. W lipcu 1942 r otrzymaliśmy jeszcze ostatni list od ojca, by do niego dołączyć transportem wojskowym w ramach łączenia rodzin. Szczęście nam dopisało, ale kosztowało to ogromnego poświęcenia i ogromnego trudu naszej mamy (macochy) by wywieźć nas z Sybiru do Taszkientu. Cała stacja kolejowa w Taszkiencie była oblężona przez polskie rodziny będące w takiej samej sytuacji co my. Usiłowaliśmy kupić tam bilety do miejscowości, w której stacjonował ojciec, ale niestety nie udało nam się. Rano ku naszemu zdziwieniu i ogromnej panice, podjechały rosyjskie podwody i wszystkich Polaków siłą zabrano do kołchozów, gdzie nakazano nam pracować przy zbiorze bawełny, za którą dostawaliśmy 10 dkg mąki dziennie jako zapłatę. Panował tam straszny głód, zupy gotowaliśmy z kory drzew, albo z łupin ziemniaków. Pewnej nocy uciekliśmy z kołchozu i po dwóch dniach tułaczki dotarliśmy do jakiejś stacji kolejowej. Tam okazało się, że nie można było wejść na teren stacji, bo wejścia pilnowali uzbrojeni wartownicy. Niemniej jednak szczęśliwie na stację wjechał pociąg z Wojskiem Polskim jadący do Dżalalabadu (Dżałał-Abadu) i mojej mamie udało się znaleźć dziurę w ogrodzeniu i dotrzeć do komendanta pociągu, który po usilnych prośbach i pokazaniu listu od ojca, zabrał nas do Dżalalabadu, gdzie stacjonowała V Dywizja. Po tej ciężkiej i trudnej tułaczce trafiliśmy pod opiekę XIII Pułku, który stacjonował w Błagomieszczance. Tam dowiedzieliśmy się, że ojciec wyjechał pierwszym transportem, gdzie wybuchła epidemia czerwonki i ojciec zmarł, jest pochowany w Kazachstanie. Po kilkudziesięciu latach odnalazłam miejsce pochówku mojego ojca - adres, nr. grobu . We wrześniu 1942 roku dotarliśmy do Krasnowodzka, skąd barkami przewieziono nas do Pahlewi . Po odbytej kwarantannie przeniesiono nas do Teheranu, a po miesiącu przez góry AHwaz przewieziono nas do Karaczi (Karachi), skąd dalej przez Zatokę Perską popłynęliśmy do Mombasy w Afryce. Z Teheranu wyjechałam 28.05.1943 w kierunku Ugandy, po dwudniowej podróży pociągiem znaleźliśmy się nad Nilem, a po następnych 2 dniach podróży Nilem w barkach znalazłam się w Ugandzie w miejscowości Masindi. Tu mieszkałam wraz z rodziną w murzyńskich szałasach specjalnie dla nas wybudowanych, gdzie często można było spotkać węże rożnego gatunku. Tam też rozpoczęłam naukę w szkole średniej, której nie ukończyłam ponieważ w 1943 roku zgłosiłam akces do Wojska Polskiego w Anglii - do Ochotniczej Kobiecej Służby Lotnictwa.

Tak oto wkroczyłam w nowy rozdział mojego życiorysu, opuściłam rodzinę i wraz z innym dziewczynami pojechałam do Anglii. Droga wiodła Nilem do Mombasy, a tam wraz z żołnierzami różnej narodowości zaokrętowano na bardzo duży statek "Jile de France" /mówiono nam, że wszystkich nas było ok. 10 tys./ i przez Durban - wokół Afryki -po 45 dniach dopłynęliśmy do Anglii do portu Retkarn. Podróż statkiem nie należała do przyjemnych, a wręcz przeciwnie, to były 45 dni w koszmarnych warunkach, o których chce się zapomnieć do końca życia.

Jako żołnierz RAF-u zostałam skierowana na 3-miesięczne przeszkolenie wojskowe oraz kurs jęz. angielskiego. Po ukończeniu kursu i po zdaniu egzaminu z bardzo dobrym wynikiem zostałam przydzielona do Służby we Wstępnym Ośrodku Szkolenia Pilotażu w Hucknall koło Nottingham, gdzie byłam w stałej gotowości bojowej do wypełniania obowiązków określonych w/g dziennika rozkazu przy obsłudze lotniska Dywizjonu 300. Obsługę naziemną sprawowały WAAF-ki (Women's Auxilliary Air Force), które były swoistym zapleczem pomocniczym dla RAF-u jako Pomocnicza Lotnicza Służba Kobiet (PLSK). W skład bazy w Hucknall Royal Air Force (RAF) wchodziło; lotnisko, hangary, szpital, kuchnia i w/g aktualnych potrzeb np. hotele. Polskie WAAF-ki były przydzielane do pracy z angielskimi dziewczętami by nabierały praktyki w posługiwaniu się jęz. angielskim. Tam poznałam swojego męża Stanisława Kondrackiego, który był radiotelegrafistą Dywizjonu 300. Był wspaniałym człowiekiem, pięknie śpiewał, wspaniale tańczył i był pełen nadziei i tęsknoty w sercu za rodziną, za Polską tak, jak ja. Znajomość ta przerodziła się w prawdziwą miłość, a owocem tej miłości były narodziny syna Ryszarda Jerzego w 1946 r. w Workshop w Hrabstwie Nottinghamshire.

Po zakończeniu wojny informacje jakie do nas docierały były niezbyt optymistyczne, dochodziły nas głosy, że Polska w ruinie pod okupacją rosyjską, dlatego kiedy mieliśmy możliwość wyboru wyjazdu do Ameryki, Kanady, Australii czy też pozostać w Anglii to postanowiliśmy wyjechać do Australii. Oboje z mężem nie mieliśmy kontaktu z naszymi rodzinami (mąż od 8 lat był bez jakichkolwiek wiadomości) Przed samym wyjazdem do Australii, mąż otrzymał informacje o pobycie swoich rodziców w Jarosławiu.

Po otrzymaniu tej radosnej wiadomości, decyzja mogła być tylko jedna - "jedziemy do POLSKI do JAROSŁAWIA". W czerwcu 1947 r. przyjechaliśmy do Jarosławia. Tutaj początki również były bardzo trudne dla nas i bardzo przykre. Pracownicy Służby Bezpieczeństwa sugerowali powrót do Anglii i pracę szpiegowską na rzecz ówczesnych władz Ludowej Polski. Kiedy mąż nie wyraził zgody na współpracę zaczęły się prowokacje, były ogromne trudności ze znalezieniem pracy, ale nie zraziło to nas tak bardzo, bo Jarosław był końcem naszej tułaczki.Tu był nasz dom, tu mieliśmy siebie, rodzinę i pomimo, że żyliśmy skromnie, a czasem nawet bardzo skromnie, to byliśmy szczęśliwi, że nie musiałam gotować zupy z kory drzew czy z łupin ziemniaków, a skórka z chleba jest święta na co dzień po dziś dzień.

W 1991 roku zostałam odznaczona Krzyżem Czynu Bojowego na Zachodzie od ówczesnego prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, a w 2001r zostałam awansowana na stopień oficerski - podporucznika w stanie rezerwy.

(3 lipca 2018) 

Nasza witryna wykorzystuje pliki cookies, m.in. w celach statystycznych. Jeżeli nie chcesz, by były one zapisywane na Twoim dysku zmień ustawienia swojej przeglądarki. Więcej na ten temat...